Udusił żonę trzy tygodnie po ślubie. Ciało zatopił w jeziorze. Minęły 24 lata, a jej szczątki wciąż leżą na dnie akwenu pod Olsztynem. Jest szansa, że wreszcie zostaną odnalezione. Niemal ćwierć wieku od tego morderstwa.
Joanna poznała swego przyszłego męża, kiedy miała 23 lata. Mieszkała wtedy ze swoją matką w Olsztynie. Jej ojciec zmarł tragicznie, kiedy miała sześć lat. W 1988 roku jej matka wzięła drugi ślub z dużo młodszym mężczyzną. Joanna szybko chciała się usamodzielnić i zamieszkać osobno.
Znajomi postrzegali ją jako osobę wrażliwą, zamkniętą w sobie, inteligentną i zdolną, a jednocześnie nerwową i wybuchową, buntowniczo nastawioną do otoczenia, z trudnym charakterem. Z matką miała dobre relacje. Zawsze informowała, gdzie wychodzi i co robi. Skończyła liceum ekonomiczne. Uczyła się dobrze, ale z matury zrezygnowała w ostatniej chwili. W 1996 roku przez miesiąc zarabiała jako sekretarka. Zwolniona, poszła na zasiłek dla bezrobotnych. Zanim poznała przyszłego męża, przez blisko trzy lata była związana z Krzysztofem.
Szybki ślub
Młodszego o dwa lata Marka spotkała 1 maja 1996 roku na dyskotece w Dywitach koło Olsztyna. Podstawowe wykształcenie, z zawodu kuśnierz, dorabiał dorywczo na budowach. Spotykali się i od razu zaczęli planować ślub. Jej matka była temu stanowczo przeciwna. Nie darzyła przyszłego zięcia zaufaniem, a tym bardziej sympatią. Marek nadużywał alkoholu.
– Pomiędzy Joanną a Markiem nie zaistniało żadne głębsze, poważne uczucie. Joanna dążyła do ślubu, bo Marek imponował jej domem i samochodem, sytuacją materialną, którą wtedy uznawała za dobrą. Potrzebowała stabilizacji i trwałego związku – zeznała potem jej koleżanka Maria.
Zaręczyli się po siedmiu tygodniach od pierwszego spotkania. Ślub zaplanowali na 24 sierpnia. Wcześniej Joanna zamieszkała z rodziną Marka w Dywitach. Po miesiącu dowiedziała się, że W. nie płacą rachunków i mają długi. Po kłótni z przyszłą teściową, wróciła do Olsztyna, do domu matki. Po tym zdarzeniu kobieta wynajęła córce i przyszłemu zięciowi mieszkanie na poddaszu. Na rok. Skromne, małe i nieumeblowane. Joanna przywiozła do niego swoje rzeczy osobiste, wersalkę, pralkę, telewizor, wieżę stereo. Używane sprzęty nie miały większej wartości. Przed ślubem Joanna kupiła małego psa.
Stosunki między rodzinami narzeczonych były chłodne. W trakcie weselnych oczepin między Joanną a rodzicami jej męża wywiązała się awantura. Teściowie mieli pretensje, że jej matki nie ma na przyjęciu i nie zamierza za nie zapłacić. Kobiety kłóciły się i szarpały. Teściowa miała zepchnąć Joannę ze schodów i wygonić z domu. Wtedy Marek stanął w obronie swojej matki, a w żonę rzucił obrączką ślubną.
Matka Joanny chorowała. Na ślub córki dostała przepustkę ze szpitala. Po kilku godzinach wróciła tam na zaplanowane zabiegi.
Po weselu małżonkowie wrócili do mieszkania w Olsztynie. Następnego dnia zapłakana i rozgoryczona dziewczyna skarżyła się na nocną kłótnię z mężem. Mówiła matce o biciu i duszeniu. Pokazała jej siniaki na ciele. Marek groził jej też nożem przystawionym do szyi. Joanna chciała unieważnić małżeństwo. Wspólnie ustaliły, że zajmą się tym, kiedy matka zakończy leczenie.
Dwa dni później Danuta Januszewska znowu trafiła do szpitala. Joanna odwiedzała matkę i niezmiennie mówiła, że chce rozwodu. Zarzucała mężowi, że nie chodzi do pracy, że pije, że z bratem i kolegą bezczynnie przesiaduje w ich mieszkaniu. Matkę zapewniała, że nie kocha męża, a uczuciem wciąż darzy byłego chłopaka Krzysztofa.
11 września Joanna pojawiła się u matki razem z Markiem. Oboje zapewniali, że nie chcą ze sobą dalej żyć. Marek planował wyprowadzkę do hotelu. Ostatni raz kobiety widziały się 13 września 1996 roku wieczorem. Dziesięć lat później olsztyński sąd nie znalazł żadnych śladów, by stwierdzić, że tego dnia Joanna jeszcze żyła.
– Ten ślub mógł się nie odbyć. Ostatni raz widziałam ją w szpitalu i wtedy utraciłam moją Asię – z żalem mówi dziś jej matka.
Ciało w wersalce
Trzy tygodnie po ślubie, Marek po pracy na budowie wrócił do mieszkania przy ulicy Partyzantów. Pokłócili się. Joanna powiedziała mężowi, że ostatnią noc spędziła u byłego chłopaka i spała z nim. Wykrzyczała mężowi, że jest kiepskim kochankiem i nie zaspokaja jej w łóżku. Wtedy Marek rzucił się na Joannę i przewrócił ją na wersalkę.
– Wziąłem ją za ręce z boku i zaczęliśmy się tu jeszcze tak kłócić. I ona mi się śmiała w oczy, i ją na łóżko, z nią poszedłem tak o – tak siedem lat później Marek W. opisywał śledczym podczas eksperymentu procesowego. – I zacisnąłem ręce na szyi. I zobaczyłem, że jak miała otwarte oczy, tak jej się po prostu zamknęły, bezwładnie zaczęła leżeć – pokazywał na manekinie. – I usiadłem sobie jeszcze na łóżko na chwilę i patrzyłem.
Broniła się, drapała go paznokciami po szyi. Dusił ją minutę czy półtorej, aż przestała dawać jakiekolwiek oznaki życia. Wystraszył się i ukrył jej ciało w wersalce. Posprzątał mieszkanie i wyprał ubrania. Pojechał do domu rodziców w Dywitach i przyznał się starszemu o dwa lata bratu, że zabił Joannę. Mariusz zganił Marka, ale nie dał znać policji, że brat udusił żonę. Zgodził się pomóc mu w ukryciu śladów. Marek wrócił w nocy do mieszkania, upewnił się, że Joanna nie żyje i poszedł spać.
Następnego dnia razem z kolegą Piotrem pożyczył od znajomego samochód do przewiezienia mebli. Dojechali na Partyzantów. Wtedy Marek przyznał się Piotrowi, że udusił żonę i na potwierdzenie pokazał jej zwłoki schowane w wersalce, w pojemniku na pościel. Ten wyszedł do kuchni i zwymiotował. W tym czasie Marek zaczął pakować ciało Joanny do ortalionowej torby.
– Podniosłem nogi do góry i w ten sposób ułożyłem głowę i „tułowie”. Później z dość dużą siłą doprowadziłem nogi do tej pozycji i zasunąłem po prostu suwak – opisywał 18 września 2003 roku podczas eksperymentu procesowego.
Jej ciało złożył w pół i zgiął nogi w miejscu bioder i kolan. – Zamknąłem torbę. Ona miała długie rączki, na ramię i po schodach szybko do samochodu – Marek W. dalej wyjaśnił śledczym, jak wyniósł ciało z mieszkania i wrzucił do żuka.
Po zatopieniu zwłok poszli na piwo
Joanna była szczupłą kobietą. Ważyła mniej niż 50 kilogramów. Miała około 166 centymetrów wzrostu. Torbę z jej ciałem Marek zawiózł do Dywit i schował w kanale samochodowym w garażu rodziców, gdzie nikt nie zaglądał. W tym czasie odwiedzał znajomych i wypytywał o Joannę. Sprawiał wrażenie zatroskanego i zmartwionego męża. Chciał stworzyć pozory, że zaginęła, by odsunąć od siebie ewentualne podejrzenia.
Kilka dni później, jego brat wpadł na pomysł, żeby pożyczyć od kolegi z pracy gumowy ponton. Tego samego dnia wieczorem obaj przepakowali ciało Joanny do dużego worka zapinanego na suwak. Wcześniej używali go do transportu makulatury. Pakunek obciążyli cegłami i drobnym złomem z części samochodowych. Worek owinęli sznurkiem do bielizny. Mercedesem rodziców przewieźli ciało nad jezioro Dywickie.
– Ponton był napompowany, to się go wniosło do wody. Ja się rozebrałem i usiadłem do tego pontonu. No a brat tę torbę mi podał, nie. Ja odpłynąłem z nią tak – tłumaczył 18 września 2003 roku podczas wizji lokalnej nad jeziorem.
– I co dalej? Wrzucił pan? – dopytywał prokurator.
– Wrzuciłem. Brat mnie ściągnął po lince. Spuściliśmy powietrze z pontonu i do bagażnika zapakowaliśmy. Ja się ubrałem i pojechaliśmy sobie na piwo – opowiadał bez emocji.
Kilkudziesięciometrową linkę, którą asekurował go brat, związali ze sznurków do bielizny. Marek ocenił, że wypłynął pontonem na około 70 metrów od brzegu. Dowód osobisty i paszport Joanny spalił w piecu.
Jedyny dowód, że wróciła do domu
17 września 1996 roku Marek powiedział matce Joanny, że jej córka nie wróciła z dyskoteki, a on nie wie, co się z nią dzieje. Był zdenerwowany, ale przystał na wspólne poszukiwania. Kobieta wyszła ze szpitala i od razu pojawiła się w mieszkaniu na Partyzantów. W łóżku zastała pijanego Marka. W bałaganie, na stole w kuchni zauważyła charakterystyczny papierek po batoniku, który kupiła córce w szpitalu, kiedy widziały się po raz ostatni.
– To był jedyny dowód, po którym mogłam stwierdzić, że Asia przyszła do domu – wspomina matka Joanny. – Miałam wrażenie, że Asia jeszcze była w tej wersalce. Nie miałam świadomości, dlaczego on tak siedzi kurczowo i nie wstaje z niej. Zachowywał się dziwnie. Był ubrany w slipy i golf. To była jego osłona. Patrzył na mnie dziwnymi oczami. Pilnował tej wersalki.
Wychodząc, zabrała z ich mieszkania zdjęcia i welon ślubny córki, który do dzisiaj wisi w jej domu w jej pokoju. 18 września 1996 roku Danuta Januszewska zgłosiła policji zaginięcie Joanny.
Dwa dni później, na polecenie teściowej, Marek wyprowadził się z małżeńskiego mieszkania. Zabrał większość rzeczy osobistych żony, jej biżuterię i prezenty ślubne. Zabrał też psa. Pozostałe rzeczy córki, matka oddała osobom potrzebującym. Łącznie z wersalką, gdzie wcześniej ukryte było ciało Joanny. Mebla nie udało się nigdy odnaleźć.
„Mamo nie płacz, ja i tak z nim żyć nie będę”
Matka Joanny: – Tam nie było miłości, tylko zastraszenie. Dzisiaj jestem pewna, że Asia była w amoku. Błagałam ją, żeby dała sobie spokój z tym ślubem. Przecież jedzenie ludziom się odda. Odpowiedziała mi: „ale mamo, to będzie wstyd, co ludzie powiedzą, koleżankom już ogłosiłam”. Rozpłakałam się, a Asia mi powiedziała, jak wyszła z kościoła: „mamo nie płacz, ja i tak z nim żyć nie będę” – prawie 24 lata poźniej przypomina rozmowę z córką.
Danuta Januszewska od początku podejrzewała, że Joannę zamordował jej mąż. Desperacko szukała ciała córki. Kontaktowała się z kilkoma jasnowidzami, którzy dawali jej sprzeczne wskazówki. Sama wynajmowała płetwonurków. Policji zarzucała bierność w działaniach.
– Pisałam do prokuratury, że żądam natychmiastowych poszukiwań Asi. On już w poranek poślubny brał ją za gardło i dusił, to mógł Asię zabić. Miała wielu przyjaciół, a tu pojawia się ktoś nowy i nagle dziecko mi znika – mówi dzisiaj jej matka.
Z ustaleń sądu z 2006 roku wynika też: – Faktem jest zresztą, że w początkowym okresie zgłoszenie o zaginięciu potraktowano całkowicie rutynowo, nie rozważając poważnie ewentualności przestępczego spowodowania jej śmierci.
„Debiut Marka”
Po wyprowadzce Marek zerwał kontakty z matką Joanny. Nie współpracował z policją i nie uczestniczył w poszukiwaniach. Był pasywny wobec zaginięcia i nie okazywał zainteresowania losem żony. Ale stwarzał pozory. Ze swoją matką Anną pojechał do jasnowidza do Człuchowa. Przywieziona stamtąd „wizja” miała wskazywać, że Joanna żyje i ukrywa się w Trójmieście ze znacznie starszym mężczyzną. Tam bierze narkotyki i spędza czas w nocnych klubach. Zapis wizji jasnowidza matka Marka z własnej inicjatywy przekazała policji.
W połowie października 1996 roku matka Joanny wzięła udział w nagraniu do programu telewizyjnego o poszukiwaniach osób zaginionych „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Poprosiła zięcia, żeby wystąpił razem z nią. Najpierw odmówił, jednak po naleganiach zgodził się. W telewizji zaapelował do rzekomo zaginionej żony, aby wróciła i rozwiodła się z nim. Program ukazał się w telewizji pół roku później. Ktoś z rodziny Marka nagrał ten odcinek na taśmę wideo i podpisał ironicznie „DEBIUT MARKA”. Sześć lat później policja zabezpieczyła kasetę w domu rodziny W. w Dywitach podczas aresztowania braci Marka i Mariusza.
Pozdrowienia z Niemiec
W lutym 1997 roku Marek pod pretekstem szukania żony wyjechał do Niemiec. Nie znał języka, ale liczył na przypadkowe spotkanie Joanny. Do Polski wysłał trzy kartki pocztowe, wszystkie stylizowane na komiks. Jedną zaadresował do swojej teściowej: „Pozdrowienia z Niemiec przesyła Zięć. Szukałem żonki po lokalach, ale bez rezultatu, a na burdele mnie nie stać”. Te słowa w zestawieniu z satyrycznym obrazkiem na odwrocie, matka Joanny odebrała jako uwłaczające i obraźliwe. Nigdy nie pojawiły się nawet poszlaki, że dziewczyna mogłaby tam przebywać.
Po pięciu miesiącach od „zaginięcia” Joanny, Marek związał się z inną kobietą. Żyli w konkubinacie. Zamieszkali w domu jego rodziców w Dywitach. W 2003 roku między Markiem a jego rodzicami doszło do konfliktu. Mieli pretensje, że pije i robi awantury. Wiele razy interweniowała policja. W tym czasie Marek był bezrobotny i nie miał żadnych dochodów. Jego konkubina pracowała w agencji towarzyskiej. Oboje zaniedbywali dwoje swoich dzieci. Jego matka informowała o tym opiekę społeczną.
„Zgaduj zgadula”
W trakcie kłótni matka Marka domagała się zapłacenia czynszu za mieszkanie. Na piśmie wezwała go do zapłaty zaległości. Brat Mariusz, by zmusić Marka do uregulowania czynszu lub wyprowadzki, zaczął mu grozić, że powie policji, gdzie ukryli zwłoki Joanny. Mariusz napisał list: „Kto wie, gdzie teraz przebywa Joanna Gibner W.? A ty? Czy już wiesz? Może chciałbyś ją znowu zobaczyć? Macie czas do 15 sierpnia 2003 roku, by się stąd wyprowadzić. Znajdźcie sobie przyjemne lokum. A jak nie, to opiekę nad wami przejmie państwo”.
Na wydruku Mariusz zeskanował fragment mapy okolic Dywit, pod którą napisał czerwonym kolorem: „No i gdzie ona teraz jest? Zgaduj zgadula”.
Dwa miesiące później Marek z dziećmi i konkubiną przeniósł się do wynajętego mieszkania w Olsztynie. W połowie września pojawił się w domu rodziców w Dywitach. Po sprzeczce pobił ojca pięściami, wywlókł na taras i tam kopał go po całym ciele. Matka wykrzykiwała do niego, że zamordował swoją żonę i teraz odpowie za to w sądzie. W odpowiedzi krzyczał, że to jego brat Mariusz ją zabił. Po awanturze uciekł, a jego ojciec trafił do szpitala.
Ukrył się w wersalce
Marek W. został zatrzymany 17 września 2003 roku w Dywitach, czyli dokładnie siedem lat od zabójstwa swojej żony. O tym, że to on zamordował Joannę, pierwsza zgłosiła jego konkubina.
– W trakcie bliższych zwierzeń Marek W. powiedział swojej przyjaciółce, co stało się z jego żoną. Podczas którejś awantury przypomniał jej, że jeśli będzie mu się przeciwstawiać, to zrobi z nią to, co zrobił z żoną. I ona mocno się wystraszyła, pobiegła na policję i zawiadomiła o groźbach – mówi sędzia Olgierd Dąbrowski-Żegalski, który przewodniczył w drugim procesie o zabójstwo, a obecnie jest rzecznikiem prasowym Sądu Okręgowego w Olsztynie. – Śledczy od razu skojarzyli fakty i zaczęli ciągnąć ją za język – dodaje.
Także matka Marka zawiadomiła policjantów, że to on był sprawcą śmierci Joanny. Tego samego dnia Marek W. został zatrzymany.
– Kiedy policja po niego przyszła, zabarykadował się w mieszkaniu. Pod klamkę podłączył kable, żeby poraziło prądem osoby, które będą próbowały wejść i zamknął się w wersalce – przywołuje sędzia.
Wyrywał się policjantom i szarpał przy zakładaniu kajdanek. Pięć dni po zatrzymaniu zgłosił się do lekarza na obdukcję. Miał siniaki na twarzy i klatce piersiowej. Złożył doniesienie, że policjanci go pobili, kiedy po niego przyszli. Postępowanie prawomocnie umorzono, bo nie było dowodów na popełnienie przestępstwa. Sąd nie dał wiary Markowi W. i wskazał, że obrażenia powstały, kiedy stawiał opór podczas zatrzymania lub kiedy pobił się dzień wcześniej ze swoim ojcem. W areszcie Marek W. chciał popełnić samobójstwo, co później sąd ocenił jako demonstracyjną próbę.
Obie kobiety skorzystały z prawa odmowy złożenia zeznań, a pierwsze informacje, które dostarczyły, przestały dla sądu istnieć. Jeszcze w trakcie procesu konkubina Marka W. wyjechała z dziećmi do Wielkiej Brytanii.
Duszenie trwało chwilę, „mgnienie oka”
W trakcie postępowania przygotowawczego Marek W. przyznał się do zabójstwa Joanny Gibner i złożył szczegółowe wyjaśnienia. Zapewniał, że wziął z nią ślub, bo był w niej zakochany. Przyznał, że kłócili się, a awantury nasilały się z czasem. Miał do niej pretensje, że nie wracała na noc, nie zajmowała się domem, nie gotowała i nie prała. Twierdził, że nie chciał jej udusić, ale wpadł w jakiś szał. Myślał, że zemdlała, więc zaczął ją cucić, klepał po twarzy, ale nie dawała żadnych oznak życia. Potwierdził, co w zawiadomieniu powiedziała policjantom jego konkubina i podał śledczym więcej szczegółów. Wziął udział w wizji lokalnej pokazał, gdzie i co zrobił.
Marek W. był typowany przez śledczych od momentu zaginięcia Joanny. – W tej sprawie nie było żadnych dowodów na to, że Marek W. ma związek z jej zaginięciem. Włączył się w poszukiwania swojej żony, choć analiza jego zachowania po latach wskazuje, że były to działania pozorowane. Był w programie telewizyjnym. Pokazywał, że interesuje się żoną, choć nie działał wspólnie z teściową. Wtedy wyglądało to tak, że coś robi – przypomina sędzia Dąbrowski-Żegalski. – W miarę upływu czasu nie było punktu zaczepienia, żeby go zatrzymać i postawić mu jakiekolwiek zarzuty, bo w tamtym momencie nic nie świadczyło o tym, że Joanna Gibner nie żyje. Nie było ciała, nie było żadnych sygnałów czy żadnych plotek, że ona jest w jeziorze.
O zabójstwie żony, ze szczegółami opowiedział ojcu na trzy miesiące przed zatrzymaniem. Swojej konkubinie miesiąc przed. Twierdził, że matce nic nie mówił o wydarzeniach z września 1996 roku. Zaprzeczył, że jego przyjaciel Piotr cokolwiek wiedział o zabójstwie. Dzień po zatrzymaniu, tę samą wersję przedstawił przed prokuratorem.
– Tak wyszło – zeznał.
W jego ocenie duszenie żony trwało chwilę – „mgnienie oka”. Nie ratował Joanny, jedynie ją cucił. Pogotowia i policji nie wezwał, bo bał się odpowiedzialności. Z adnotacji w protokole przesłuchania przez prokuratora wynika, że popełnienie zbrodni relacjonował spokojnie i bez większych emocji. Z zachowania Marka W. na przesłuchaniach można wnioskować, że istotnie sprawiło mu ulgę ujawnienie prawdy.
19 września 2013 roku zmienił swoje wyjaśnienia i potwierdził, że jego przyjaciel Piotr wiedział o zabójstwie żony, bo sam mu o tym powiedział. Policjanci zatrzymali Piotra H. tego samego dnia. Potwierdził relację Marka W. Kiedy Sąd Rejonowy w Olsztynie rozpatrywał wniosek o aresztowanie podejrzanego, ten również przyznał się do morderstwa żony.
Drugie zwłoki
W trakcie rozprawy sądowej Piotr H. potwierdził, że zwymiotował, kiedy zobaczył ciało Joanny w wersalce. Poznał ją po posturze, kolorze włosów i fragmencie twarzy. Nie mógł mieć wątpliwości, tym bardziej, że był świadkiem na ich ślubie. Nigdy nie odwołał swoich zeznań. Z końcem pierwszego procesu, nagle zaczął mówić o drugich zwłokach, które widział w mieszkaniu Marka W.
– To są tego typu wersje, które pojawiały się im bliżej było końca procesu. Pojawiały się coraz bardziej niesłychane historie, łącznie z drugimi zwłokami mężczyzny – mówi dziś sędzia, który przewodniczył w drugim procesie.
W toku postępowania Piotr H. odwołał te wyjaśnienia. Wersja drugich zwłok pojawiła się po zgłoszeniu się świadka we wrześniu 2003 roku. Konkubina oskarżonego Marka W. wyjawiła w tajemnicy swojej krewnej, że poderżnął on gardło młodemu mężczyźnie, z którym przyłapał Joannę w sytuacji intymnej. Potem rozczłonkował jego ciało. Z relacji kobiety wynikało, że zabity to nieznany z nazwiska wychowanek domu dziecka, były chłopak Joanny.
Śledczy ustalili tożsamość wszystkich bliskich i znajomych kobiety. Wszystkie osoby żyły i nie zaginęły. W mieszkaniu na Partyzantów nie znaleziono śladów krwi, nawet pod zerwanym parkietem. Policjanci przeszukali potencjalne miejsca ukrycia szczątków drugich zwłok. W połowie grudnia 2003 roku w rozlewisku Łyny, w okolicach miejscowości Brąswałd odnaleźli czaszkę, kawałki kości i ubrań. Przez stopień rozkładu nie udało się ustalić tożsamości i czasu zgonu denata.
– Nigdy nie udało się ustalić żadnej drugiej potencjalnej ofiary przestępstwa i takiego zarzutu nie stawiano Markowi W. – stwierdził sąd w uzasadnieniu prawomocnego wyroku.
Piotr H. przyznał się, że nie zgłosił policji zabójstwa Joanny. W korytarzu sądu przeprosił za to jej matkę.
Zejście pod wodę
Poszukiwania ciała Joanny Gibner w jeziorze Dywickim rozpoczeły się w toku postępowania przygotowawczego dopiero po siedmiu latach od ich zatopienia. Płetwonurkowie przeszukali półtora hektara jeziora – niespełna dziesięć procent akwenu. Bez powodzenia.
Trzy lata później, w trakcie drugiego procesu sądowego, na wniosek obrony specjaliści z Akademii Marynarki Wojennej z Gdyni ponownie zeszli pod wodę. Jezioro Dywity jest bezodpływowe, ma maksymalnie około siedmiu metrów głębokości. Przeszukanie całego jeziora o powierzchni 18,5 hektara i sprawdzenie każdej anomalii, którą wskazałby sonar byłoby praktycznie niemożliwe. Dlatego sprawdzili sygnały o anomaliach z echosondy i magnetometru, które się pokrywały. Na dnie jeziora odnaleźli dwa cele. Po szczegółowych konsultacjach i identyfikacji wytypowali jeden obiekt podwodny, który zostawił większy ślad niż 25 kilogramowy odważnik. Te poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Zamulenie wody przy dnie jeziora nie dało nurkom szans, na rozpoznanie zatopionego przedmiotu. Widoczność była ograniczona do około 30 centymetrów, a muł zalegał od jednego do półtora metra.
– Może być też tak, że części metalowe były w mniejszości, a głównym obciążeniem były cegłówki, których magnetometr nie pokazał, przez co wówczas sygnały nie pokrywały się. Jeżeli przyjmiemy, że zwłoki są obciążone tylko gruzem, to w ogóle tego nie widać – stwierdza dziś sędzia.
Kiedy w jeziorze nie udało się odnaleźć ciała Joanny, Marek W. wielokrotnie zmieniał swoją linię obrony. – Kiedy okazało się, że policja nic w tym jeziorze nie znalazła, liczył na to, że go puszczą, bo to było tak dawno temu i kto go będzie rozliczał. A on trafił do aresztu, miał czas na przemyślenia i zmienił front. Powiedział, że wszystko odwołuje, a policja zmusiła go do przyznania się i naopowiadał głupot – wspomina sędzia.
„Cyniczna gołosłowność”
Policjantom zarzucał, że biciem i zastraszaniem wymusili na nim poprzednie zeznania. Uważał, że Joanna żyje i może jako psychicznie chora gdzieś się błąka, a historię z pontonem i jeziorem wymyślili jego brat i matka, która w ten sposób znęcała się nad nim. Twierdził, że te zmyślone historie matka powtarzała często po wódce, a jego przyjaciel Piotr H. często fantazjuje. Zmyślone opowieści matki powtórzył też swojej konkubinie, bo wciąż wypytywała, czy to prawda. Wreszcie matce i bratu zarzucił zabójstwo żony na działce w pobliżu Różowa, gdzie wcześniej był staw.
Przed sądem znowu zaprzeczył, że zabił Joannę, a oskarżenie uznał za bezpodstawne. Powtarzał jedynie plotki, które mu podsuwali. Zaprzeczył, że stawiał opór przy zatrzymaniu. Myślał, że to zabójcy nasłani przez ojca i dlatego schował się w tapczanie. Brata uwikłał w całą sprawę za listy z szantażem, bo chciał go pogrążyć z zemsty. Dowodził, że sam ma bujną wyobraźnię, ogląda dużo filmów sensacyjnych, zatem z łatwością jest w stanie opowiedzieć każdą historię otrucia czy powieszenia, wyjaśnić każdy zgon. Takie rzeczy „trzaska z biegu”. Skoro najbliżsi go pomawiali i chcieli wmanewrować w morderstwo, to on „na biegu wymyślił pogadankę”. Kpił, że już rozumie, co znaczy w Polsce opowiedzieć żart. Udział w wizji lokalnej nazwał celową rolą w „teatrzyku”, aby dało się wyłapać, że mówił nieprawdę. Upierał się, że Joanna w rzeczywistości miała 170 centymetrów wzrostu i ważyła 60 kilogramów, a on nie miałby siły wsadzić człowieka do torby turystycznej i wynieść. Zapewniał, że jego relacje z matką są dobre, a problemy zaczęły się, kiedy ożenił się z Joanną, co rodzina mu odradzała. W kłótni podczas wesela, zapewniał, że stanął po stronie żony. Pobił ojca, bo to on „rzucił się na niego”, a sam bił go w trosce o swoje życie i zdrowie. Do tego od matki dostał doniczką. Próbował też sugerować, że Joanna wyjechała do Holandii ze swoim byłym ojczymem.
– Sugestie Marka W. jednoznacznie wskazują na cyniczną gołosłowność jego deklaracji, iż był on w swojej żonie głęboko zakochany, szanował ją, idealizował i następnie był załamany jej zaginięciem – uzasadniał sąd.
Małe igraszki z przyjacielem
Podczas pierwszej rozprawy w lutym 2005 roku Marek W. kolejny raz zmienił swoje wyjaśnienia. Próbował zdyskredytować zeznania Piotra H. Wyjawił, że od 1989 roku przyjaźnili się, aż doszło między nimi do homoseksualnej więzi. Od małych igraszek po wielką miłość, która trwała przez siedem kolejnych lat. Chcieli uniknąć plotek na wsi, dlatego dla niepoznaki spotykali się z dziewczynami. Relacje z Piotrem zerwał zaraz po poznaniu Joanny, bo chciał mieć normalny związek i dzieci.
– Okazało się, że jego przyjaciel go sypie, a to dość istotny dowód, który go może pogrążyć. Wpadł na pomysł, by zdyskredytować tego świadka. Z jego punktu widzenia wątek miłości homoseksualnej i wpleciony w to wątek zdrady wydawał się logiczny i z sensem – ocenia dzisiaj sędzia Dębowski-Żegalski.
Marek W. sugerował, że to właśnie Piotr był zamieszany w zniknięcie jego żony. Donosił, że jego kochanek napadł na niego z sześcioma bandytami. Do tego knuł intrygi z jego teściową. Wcześniej o tym nie mówił, bo było mu wstyd i bał się zemsty współwięźniów. Tym rewelacjom stanowczo zaprzeczył pomawiany kolega. Sąd uznał tę historię za zupełnie niewiarygodną.
– Piotr H. nie zrobił nic. Nie pomógł, nie tknął palcem, aby pomóc Markowi W. w przeniesieniu i ukryciu zwłok. Dlatego sąd zmienił kwalifikację prawną czynu, który pierwotnie stawiał mu prokurator. Nie poinformował o popełnieniu zbrodni, co było jego prawnym obowiązkiem – przekonuje sędzia.
Piotr H. usłyszał zarzut ukrywania dowodów. 16 marca 2005 roku sąd w pierwszym wyroku umorzył postępowanie wobec oskarżonego. Ustalił, że we wrześniu 1996 roku nie powiadomił organów ścigania, ale nie został ukarany, bo przedawniła się karalność tego czynu.
Proces poszlakowy?
Marek W. w czasie zabójstwa Joanny i ukrycia jej ciała miał pełną poczytalność. Opinia biegłych potwierdziła też jego sprawną pamięć i percepcję, dobry intelekt oraz dość wysoką inteligencję. Podczas rozprawy przedstawiał siebie jako człowieka nieporadnego, podatnego na wpływy, w pewnym stopniu ograniczonego intelektualnie, który ma problem z rozumieniem podstawowych pojęć, nie mówiąc już o treści protokołów. Biegła psychiatra w trakcie drugiego procesu zastanawiała się, czy wyniki testów nie były błędnie zaniżone.
– Jak wskazują jego riposty na zeznania, które ocenia jako niekorzystne dla siebie, czy też składane w toku postępowania wnioski procesowe, jest on osobą inteligentną: swobodnie, obszernie i bardzo sprawnie wypowiada się, nie ma też żadnych problemów ze zrozumieniem istoty swoich wyjaśnień, ani problematyką sprawy – zaznaczył sąd w drugim składzie.
Sędzia Olgierd Dąbrowski-Żegalski: – Proces poszlakowy to sytuacja, kiedy nie ma żadnych dowodów. Mieliśmy mnóstwo dowodów, z których trzeba było wybrać te, które były najbardziej wiarygodne. To był trudny proces, a wyjaśnienia się zmieniały. Mnóstwo było też fałszywych dowodów. Z tego całego worka trzeba było wybrać to, co składa się w całość i odtworzyć stan rzeczywisty.
Zbieranie ziarenek piasku
Mariusz W. w śledztwie nie przyznał się do pomocy w ukryciu zwłok Joanny Gibner. Twierdził, że brat pomawia go z zemsty, bo w rodzinnych kłótniach obstawał za matką. Zeznał, że pisał do Marka anonimy, bo chciał, żeby wyprowadził się z ich domu. Wysłał mu mapę z jeziorem Dywickim, bo słyszał, że to on zabił żonę. Jednak do wiosny 2003 roku szczerze wierzył bratu, że Joanna zaginęła.
– Mariusz W. w całym procesie trzymał się swojej wersji od początku. Był bardzo konsekwentny i konsekwentnie zaprzeczał, że brał udział w czymkolwiek – potwierdza dziś sędzia Dąbrowski-Żegalski. I wyjaśnia: – Kiedy już później ocenialiśmy wszystkie okoliczności, to ten rysunek miał znaczenie. To były zbierane ziarenka piasku, z których układał się pewnego rodzaju obraz. Oceniane każde oddzielnie mogły być zupełnie zbagatelizowane. Ale kiedy to wszystko razem złożyło się w całość, wtedy te elementy potwierdzały wersję Marka W. z pierwszych wyjaśnień i ich wiarygodność.
Biegli psychiatrzy stwierdzili, że Mariusz W. w trakcie zacierania śladów zabójstwa i ukrywania zwłok Joanny był poczytalny i działał umyślnie. W drugim procesie odmówił zeznań i podtrzymał wcześniejsze wyjaśnienia. Za poplecznictwo oraz za fałszywe zgłoszenie kradzieży samochodu, składanie fałszywych zeznań i wyłudzenie odszkodowania, sąd prawomocnie skazał Mariusza W. na łączną karę dwóch lat więzienia. Na poczet kary zaliczył mu dwa miesiące aresztu.
Matka Joanny do dzisiaj jest przekonana: – Tylko on jedyny wie, gdzie jest ciało mojej córki. Mógłby już nas nie męczyć i pokazać to miejsce.
Dwa wyroki
Sprawa zabójstwa Joanny Gibner była rozpoznawana przez Sąd Okręgowy w Olsztynie na przełomie 2004 i 2005 roku, jako pierwsza instancja. Marek W. za zabójstwo swojej żony 16 marca 2005 roku został skazany na 25 lat więzienia. Razem z nim sąd skazał też jego brata Mariusza W. i przyjaciela Piotra H. Wobec tego drugiego, sąd podczas narady doszedł do wniosku, że trzeba zmienić opis czynu i jego kwalifikację prawną. Uznał, że kolega skazanego nie brał udziału w ukrywaniu dowodów, co pierwotnie zarzucił mu prokurator, ale nie zgłosił popełnienia zbrodni. W dniu ogłoszenia wyroku, sąd wyszedł na salę i wznowił przewód sądowy. Uprzedził strony o możliwości zmiany zarzutów wobec Piotra H. i zamknął przewód sądowy. Po czym od razu ogłosił wyrok.
– To był błąd proceduralny. Sąd powinien pójść na kolejną naradę i przygotować na nowo wyrok – tłumaczy sędzia Dąbrowski-Żegalski.
W związku z tym z uwagi na przedawnienie, umorzył postępowanie wobec Piotra H. i ten wyrok uprawomocnił się. Sąd Apelacyjny w Białymstoku, po odwołaniu obrońców oskarżonych, uchylił wyrok skazujący braci W. i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia.
Na pierwszej rozprawie ponownego procesu 30 listopada 2005 roku Marek W. nie przyznał się do żadnego z zarzucanych mu czynów i odmówił złożenia zeznań. Sąd Okręgowy w Olsztynie w nowym składzie sędziowskim nieco inaczej ocenił szkodliwość społeczną zabójstwa Joanny Gibner. Wyrokiem z 9 listopada 2006 roku obniżył Markowi W. łączną karę więzienia do 15 lat. Choć oskarżony „istotnie dowiódł znacznego stopnia zdemoralizowania”, to według sądu była to kara adekwatna do bardzo wysokiego stopnia społecznej szkodliwości czynu. W uzasadnieniu wyroku sąd podkreślił, że Marek W. działał z bezpośrednim zamiarem zabójstwa żony, nie udzielił jej pomocy, nie wezwał pogotowia. Dusił ją, mimo że broniła się i drapała.
– Przestępstwa tego dokonał z całą bezwzględnością i brutalnością, z pobudek całkowicie nieadekwatnych do charakteru zbrodni – czytamy w końcowej części uzasadnienia wyroku.
Za okoliczność łagodzą sąd uznał niekaralność Marka W., działanie z zamiarem nagłym wobec zachowania jego żony, przyznanie się do winy w początkowej fazie i ujawnienie istotnych okoliczności zabójstwa. Trzy lata aresztu zaliczył mu na poczet odsiadki.
– Fakt nieodnalezienia zwłok stanowi istotne utrudnienie dla stwierdzenia okoliczności, że dana osoba nie żyje, lecz nie oznacza, że śmierć nie nastąpiła, o ile można tę okoliczność udowodnić innymi dowodami – zaznaczył olsztyński sąd.
Uznał też za wiarygodne wcześniejsze przyznanie się Marka W. do winy. Dodatkowo sąd w łącznej karze skazał braci W. i zobowiązał do zwrotu wyłudzonego w 2011 roku odszkodowania z odsetkami, zwrot kosztów procesu i częściowej zapłaty po 20 tysięcy złotych za koszty sądowe. Marek W. został też skazany za pobicie ojca. Po wyroku skazującym na 15 lat bezwzględnego więzienia ponownie odwoływał się do Sądu Apelacyjnego w Białymstoku. W tym wypadku sąd drugiej instancji oddalił tę apelację i uznał wyrok za prawidłowy. W 2007 roku obrońca Marka W. złożył kasację do Sądu Najwyższego. Ten oddalił kasację uznając ją za bezzasadną.
Po wyjściu z więzienia w 2018 roku, Marek W. wyjechał do Anglii i tam po kilku miesiącach zmarł.
W sądzie Marek W. zeznawał, że jego rodzice wiedzieli o zabiciu Joanny. Sąd w drugim procesie ustalił, że nie brali w tym udziału. Ten wątek nie był przedmiotem postępowania karnego i nie usłyszeli oni żadnych zarzutów.
Matka Joanny nigdy nie odebrała aktu jej zgonu z urzędu: – Nie pochowałam córki. Kiedy chodzę na głosowanie, to widzę, że moja Asia widnieje w spisie wyborców. W ostatnich wyborach europejskich też była na liście.
Czerwiec 2019
Kolejne poszukiwania szczątków ciała Joanny Gibner w jeziorze Dywickim zorganizował Janusz Szostak, dziennikarz śledczy i prezes krakowskiej Fundacji „Na Tropie”. – Usiąść na takim pontonie, z torbą na kolanach, która waży z obciążeniem jakieś 70 kilogramów i wiosłować to się nie da za bardzo. On daleko nie mógł wypłynąć – zauważa.
Od 10 czerwca poszukiwania trwały siedem dni. Wysoka temperatura wody wpłynęła na większe zamulenie i bardzo słabą widoczność. Burze zepsuły pogodę na dwa dni, co zabrało czas ekipie poszukiwawczej. Zaplanowali kolejną próbę wydobycia. Zasięg poszukiwań ograniczyli do 40 metrów od brzegu. – Oni tam blisko mieszkali, doskonale znali to jezioro. Mieli łódkę i pływali po nim od dziecka – uzasadnia Szostak.
Próbował kontaktować się z Piotrem W. i przekonać go, że może pomóc zamknąć tę sprawę. Napisał list, który dotychczas pozostał bez odpowiedzi. – Myślę, że to go w jakiś sposób dręczy i ciąży na jego sumieniu, bo też był ofiarą tej sprawy, a brat go wmanipulował. Może obawiać się, że jeśli znajdzie się ciało, to jakiś wyrok jeszcze dostanie. Nie dostanie, bo już został skazany za pomocnictwo. Powinien wiedzieć, że teraz nic mu nie grozi – zapewnia.
Płetwonurkowie na tropie
Kolejne sprawdzenie głębi jeziora Dywickiego zaplanowane jest na 25 maja. Fundacja chce potwierdzić lub zupełnie wykluczyć, czy szczątki ciała Joanny są na dnie zbiornika. Czy po prawie 24 latach jest szansa na przełom w tej sprawie?
Sędzia Olgierd Dąbrowski-Żegalski: – Mimo tak długiego czasu wydaje mi się, że jest szansa, by jeszcze odnaleźć szczątki Joanny Gibner. Kości, zęby nie ulegają rozkładowi tak szybko. Jeżeli wpadły w muł, który zasklepił się nad zwłokami to zwłoki wyciągnięte ze środowiska beztlenowego mogą być w dobrym stanie.
Janusz Szostak, prezes Fundacji „Na Tropie”: – Przypuszczamy, co graniczy prawie z pewnością, że ona tam jest. Blisko brzegu. Ja bym bardzo chciał odnaleźć jesienią szczątki Joanny, ale nie wiem, czy uda się nam te dwa metry mułu pokonać.
Danuta Januszewska, matka Joanny: – Według mnie, wiele błędów pojawiło się na początku, a które teraz pozostają do odkrycia. Mamy współczesne zdjęcia z sonaru, w które jeśli przyjrzę się dokładnie jako matka to widzę to, co chciałabym zobaczyć. Widzę na nich moją córkę. Nie spocznę, dopóki nie odnajdę Asi i myślę, że doczekam tej chwili. Mam nadzieję, że te poszukiwania zakończą się sukcesem. Moja Asia jest widoczna na tym zdjęciu z sonaru. Widzę jej ciało w tym mule. Żaden człowiek nie może sobie pływać wyrzucony, jak śmieć.
***
W trakcie pisania reportażu bazowałam na obszernym uzasadnieniu prawomocnego wyroku sądu z 9 listopada 2006 roku.
Niektóre imiona zmieniłam.
EPILOG
26 maja 2020 roku na torbę i jutowy worek ze szczątkami ludzkimi natrafił Marcel Korkuś, nurek i biegły sądowy z zakresu poszukiwań podwodnych. Leżały na głębokości około trzech metrów. Były obciążone cegłami i złomem. Następnego dnia rozpoczęło się ich wydobycie.
Na dnie jeziora leżały liczne fragmenty kości. Na niektórych zachowały się tkanki. Nurkowie wyłowili też odzież, buty, torebkę, charakterystyczny pasek i okulary oraz wiele innych drobiazgów należących do Joanny Gibner.
Obecny na miejscu prokurator stwierdził, że woda w jeziorze była „niesamowicie mętna”, widoczność sięgała jedynie 20 centymetrów, a nurkowie pracowali po omacku. Uznał też, że ta bardzo słaba widoczność, mogła być powodem tego, że wcześniej nie udało się odnaleźć szczątków zaginionej kobiety.
Przez cztery tygodnie śledczy porównywali profile DNA. Badania genetyczne potwierdziły, że to szczątki Joanny Gibner. Uroczystości pogrzebowe w Olsztynie rozpoczęły się dokładnie miesiąc po ich odnalezieniu.

