INNE MIASTO.
Pociąg Słowacki z Wrocławia do Białegostoku jeszcze nie został zawieszony ani odwołany. Jest czysty, światła w bezprzedziałowych wagonach ma sprawne i całkiem tu ciepło. Internet działa, a w toalecie nie śmierdzi. W okrojonym składzie widać tylko pustki. Ludzi wymiotło widmo pandemii.
Za Warszawą w całkiem przejrzystych szybach Pesy widać pojawiające się znajome pejzaże. Choć wiosna dociera na Podlasie z pewnym opóźnieniem w porównaniu z Dolnym Śląskiem, to miniona zima nawet tu nie była zbyt uporczywa. Soczyście zielone wybijają się już skrawki pól z wczesnym rzepakiem. Na drzewach zaczątki świeżych liści. Przy zabudowaniach nabrzmiałe grzędy warzywne wychylały się spomiędzy plecionymi płotami z wierzbowych wici. Gdy pociąg zwalnia na stacjach, ożywione gałęzie lekko zazielenionych krzewów chybotają się na tle ciemniejącego późno popołudniowego nieba. Gdy pociąg staje lekki wiatr porusza popielate bazie mieniące się w zanikającym słońcu.
Od Małkini pociąg już nie wkracza w nieskończone obszary wody. Nie ma już tu na wiosnę niezmierzonych i długotrwałych rozlewów Bugu. Nie mokną w nich tygodniami korzenie wszystkich drzew, niziny okolicznych łąk.
Tam, gdzie kiedyś kończyły się rozlewiska Bugu, a zaczynały rozlewy Narwi, tej wiosny jest sucho. Sto lat temu nieruchome tafle wód były najdoskonalszym zwierciadłem zoksydowanego srebra firmamentu. W głębi tego zwierciadła stały w zadumie do góry nogami lasy, zagaje – krzewiny i zarośla – a brzegiem wody mknął pociąg wywrócony. Dzisiaj odbija się w lustrach skromnych wód rzecznych jedynie na mostach kolejowych w Małkini Górnej na Bugiem czy w Uhowie nad Narwią. Olga Bukowska do Białegostoku dojeżdża kilkadziesiąt minut po zmroku. Do tego już wcale nie odrażającego mieściska czy brudnej dziury o kameleonowym obliczu, jakie miało sto lat temu.
Od razu na wstępie Olga nie zobaczyła wnętrza dworca. Jeszcze nie został pierwszorzędnie odnowiony. Modernizacja trwa. Warszawa do dzisiaj nie ma takiego holu z florystycznymi zdobieniami. Wysoka, śmigająca pastelowymi ścianami ku sufitom, pod którymi będą płonęły jaśniste misy lamp. Na tle olbrzymich okien szafirowych od zmierzchu piętrzą się teraz żeliwne słupy.
Do miasta z dworca najkrócej dojść przez pieszy wiadukt nad torami i dalej ulicą św. Rocha. Niezmiernie rozrzuconą w stylistyce. Chaos architektoniczny może tutaj odrażać. Napstrzenie szyldami reklamowymi i sklepowymi zniechęcić do dalszej wędrówki. Wystrój nie zmienił się tu od lat. Tylko jakby mniej baraków stoi, a zielona kamienica wciąż nie zmieniła elewacji. Po minięciu skrzyżowania z ulicą Krakowską, przed wiekiem białostockiego zagłębia prostytucji zawodowej, Olga wreszcie dociera do centrum.
Mija kościół. Starego cmentarza na wzgórzu św. Rocha już nie ma. Nie ma też okazałej starożytnej bramy opryskanej cieniami czarnych pochylonych gałęzi leciwych drzew. Rozłożysta murowana furta z daszkiem wychodziła na ulicę Piłsudskiego. Miała drewniane wrota z długimi pionowymi okienkami i była prawdziwie tajemnicza. Kościoła wtedy jeszcze nie było. Po przeciwnej stronie Olga widzi odrapaną kamienicę na Dąbrowskiego, która sąsiadowała z bramą prowadzącą na cmentarz i do kaplicy na wzgórzu. Dalej wchodzi w wyludnioną ulicą Lipową.
* * *
W Białymstoku jeśli nie zostaje się u kogoś, to nie bardzo wiadomo, gdzie stanąć. Pierwszej osobliwości Białegostoku już dawno nie ma. A hotelu z takim komfortem i czystością nie miało żadne miasto prowincjonalne byłego zaboru rosyjskiego. To był ten sam Ritz, do którego w Londynie chodziło się na five o’clock tea, i w którym w Paryżu spotykali się bohaterowie „Grzesznej miłości” czasów międzywojnia. Był. Tylko Białystok nie utrzymał hotelu dla następnych pokoleń.
CHODZI SIĘ PO MIEŚCIE.
Olga przemierza przez miasto i oto widzi ulice Lipową, Rynek Kościuszki, Sienkiewicza i poboczne. Przeraźliwej brzydoty tu nie widać. Po dawnych kupieckich kramach czy późniejszych niezliczonych sklepach z pstrokatymi wystawami nie ma śladu. Zostały tylko banki, pojawiły się nowe restauracje. Nie widać dawnych trzypiętrowych kamienic, nazdobionych wzorzyście układanymi czerwonymi cegłami. Nie bije też od tłumu uczucie lepkości od brudu. Brzydota, niechlujstwo i smrodliwy dół nie wypływają już zza zakrętów. Tłum uliczny tego miasta nie składa się już z różnych mniejszości. Nie słychać żargonów rosyjskiego, niemieckiego, białoruskiego i wszystkich akcentów polskiego, od kresowego do warszawskiej porywistej mowy na kształt jazz-bandu. Jest język Białorusinów słyszalny w ciągach handlowych i podlaski zaśpiew radosny.
Gdy Olga coraz dłużej przechadza się po zakamarkach miasta, zaczyna w niej kwitnąć myśl i niezrozumiała radość z powrotu. Białystok niezmiennie posiada to, czego nie ma Warszawa – szerokie perspektywy, luźne przestrzenie, dużo zieleni drzew i nie potrzeba go przebudowywać. Ale w piękności i ucywilizowaniu Białegostoku trzeba jeszcze zaszczepić ludzi. Powinno oprzeć się o wzory starego Białegostoku i odrzucić ekspansję deweloperów w tkankę miasta. Bo temu czarującemu miasteczku, które powstało na gruncie wsi darowanej kiedyś przez Jana Kazimierza Stefanowi Czarnieckiemu, nie wystarczy tylko Pałac Branickich z mianem Wersalu Podlaskiego. Trzeba nawiązać do piękności miasta przez szczątki zepchnięte w kąty, te zapomniane i często palone.
RYNEK I PAŁAC.
Stoją. Biała wieża zegarowa ratusza zbudowana przez hetmanową Branicką, rozebrana przez sowietów w czasie drugiej wojny, zrekonstruowana w latach pięćdziesiątych. Ratusz nigdy nie był siedzibą władz miejskich. Pierwotnie wewnątrz była hala targowa, a w czterech alkierzach działały niskie kramy kupieckie, budowane murem pruskim, białe łączone arkadami bramek, kryte dachówką. Na początku było ich czterdzieści sześć i wszystkie oprócz dwóch należały do Żydów. Z wieży ratusza straż ogniowa obserwowała miasto. Kiedyś miał tu stanąć pomnik Stalina, ale hitlerowcy przerwali te plany i zrównali z ziemią większość białostockiej „starówki”. Odbudowany, we wnętrzach mieści dziś muzeum z galerią obrazów.
Na skraju Rynku stary odwach pod karmazynowym dachem z kolumnami na ganku wciąż wygląda na dworek dyskretnego wdzięku, choć odbudowany w latach czterdziestych. Dawna zbrojownia nie jest już siedzibą Archiwum Państwowego. Przeniosło się ono na skraj miasta do nowoczesnego i znacznie większego budynku.
Obok pod dachem spadzistym, z małą dzwonniczką w wieży, z kawałkiem muru i furtki – stary kościółek, niezmiennie, jest jak urwany fragment czegoś niedokończonego, zaniechanego. Bo dalszym jego ciągiem nie jest drapiąca czerwień nowego gotyckiego kościoła o wbitych w wieżę, jak sztywne gwoździe, chimerach zwanych rzygaczami.
Godności i starej kultury nie reprezentuje już Hotel Stary (po Ritzu najlepszy), niski, obszerny i z samego wyglądu gościnny dom zajezdny przy Rynku Kościuszki 5. Bo już nie istnieje, a w kamienicy działa teraz prywatne przedszkole prowadzone przez zakonnice.
Stąd już niedaleko do pałacu, w którym teraz mieści się Uniwersytet Medyczny. Zegar w wieży na bramie działa, a na dziedzińcu przednim na podstawie rycin i wcale nie tak dawno wykopano dwa baseny. Stanęły tu dwie fontanny, otoczone ogrodzeniem z drewnianych belek, jak miejsce do uwiązywania koni przy wodopojce. By było, jak za dawnych lat, tylko koni brak.
Idea dawnej piękności wróciła na mury pałacu, po czasach ubogich w detale, zbanalizowane ściany i dachy, kiedy w gmachu po pierwszej wojnie ulokowały się władze województwa białostockiego. Za pałacem w dźwiękach ponurego krakania widać było szczątki parku z przetrzebionymi wysokimi drzewami oplecionymi gniazdami wron.
Olga dociera do barokowego salonu ogrodowego za pałacem. Wokół czterech przywróconych niedawno fontann, przy alejkach zobaczyła nowe posągi radosnych greckich bóstw. Są cztery żywioły i wszystkie alegoria znaków zodiaku ustawione w podziale na cztery pory roku. Z osiemnastowiecznej ryciny zrekonstruowano Pawilon pod Orłem. Od strony Plant przy moście przerzuconym nad kanałem stoją odnowione rokokowe sfinksy. Dalej na ich lwich grzbietach figlują cherubiny, a gorsy potworów są piersiami „dam swawolnych” płonących od grzesznych chęci, których nie pokrywa już mech. W głąb parku stoi sześć waz, Flora, Bachus, Diana i nimfa z orszaku Diany. Wszystkie dwanaście rzeźb to barokowe oryginały. Pozostałe leciwe rzeźby – dwie wazy oraz Apollo, Akteon, Adonis i Wenus powstały w trakcie powojennej odbudowy pałacu i urządzania ogrodów już w latach pięćdziesiątych. Reszta to nowe, wyryte w tym wieku też w piaskowcu.
W przypałacowych wysuszonych sadzawkach ludzie nie sadzą już kartofli. Teraz stoją wypełnione wodą. W Ogrodzie Dolnym miał być odtworzony staw. Dziś to wciąż wyschnięta niecka przed Pawilonem Toskańskim, w której czasami organizowane są miejskie potańcówki. W lewym rogu dworskiego parku patrząc od strony pałacu, stał kiedyś Pawilon Chiński. Od kilkunastu lat też czeka na rekonstrukcję razem z orientalnym ogrodem z precyzyjnie przystrzyżoną roślinnością. Według przekazów źródłowych była to altana z czterema oknami, czterema rzygaczami w formie głów chińskich smoków i wazą na czubku dachu. Podłogę miał wyłożoną dębową posadzką, a ściany wewnętrzne w malowidłach. Pawilon ogrzewały trzy żelazne piece. Stały w nim dwa stoliki chińskie, wisiało kryształowe lustro i zdobiło go wiele przedmiotów przywiezionych z Chin. Przed pawilonem stał ganek z drewnianą balustradą.
Z pawilonów w pałacowym ogrodzie ostał się jeszcze Pawilon Włoski, który stoi nieco na uboczu przy akademiku medyków, tuż obok klubu studenckiego „Herkulesy”. On wciąż czeka na swój remont i blask. Rozpościerająca się wschodnia część przypałacowego parku czeka jeszcze na odtworzenie ogrodowych zagajników z francuska boskietów.
WARSZAWSKA I BOJARY.
Przy wyjściu z dziedzińca paradnego Olga mija machających maczugami Herkulesów walczących z hydrami. Za bramą i dalej po lewej widzi zadrzewiony dzisiaj plac po Ritzu. Nawet z końcem marca już czuć tu odór wronich odchodów, które chłodnymi wieczorami, na tle sinego nieba latają gromadami nad miastem jak ptaki Hitchcocka.
Na Pałacowej, kiedyś Zamkowej, nie ma już niziutkich domków staroświeckich. Olga przemyka przy przerośniętym hotelu i wnet dociera do ulicy Warszawskiej, głównej na Bojarach. Włączone w granice miasta w osiemnastym wieku stały się osiedlem drewnianych domów, których większości nie ma, a te które przetrwały do dwudziestego pierwszego wieku, licznie płonęły w tajemniczych okolicznościach. Za to na ich miejscu sukcesywnie wyrastają kolejne bezduszne bloki mieszkalne, często zwane przez współczesnych budowniczych, to jest deweloperów – nowoczesnymi kamienicami.
Olga z przyjemnością podąża tą starodawną ulicą, która dzisiaj najlepiej przypomina Białystok przedwojenny. Nie ma tu już domów w kolorach piernikowych, kawowych, czerwonych, żółtych, zielonych i białych. Z kolejnymi latami albo przestały istnieć, albo nabrały wyblakłych odcieni. Pomarańczami bije secesyjna przywrócona elewacja dziewiętnastowiecznego pałacyku białostockiego fabrykanta Samuela Cytrona. Kilka kroków dalej, tuż przy jezdni wystaje gmach kamienicy Trębickiego. Późniejsi właściciele przeznaczyli ją na cele oświatowe i stała się siedzibą męskiego gimnazjum handlowego, a potem szkół kolejnych szczebli. Dzisiaj to uniwersytecki wydział ekonomiczny.
Na Warszawskiej nie ma już śladu po ogrodach i stodołach. Wykroiła je administracja pruska, która postawiła ceglane gmachy. Niektóre kamienice stoją jeszcze do dzisiaj. Zaniedbane a wciąż reprezentatywne. Są też takie nowocześnie odnowione i obite styropianem, albo zupełnie nowe przyklejone do starych. Na jednej z takich przysiadł współczesny bazyliszek. Sklepików z pomarańczami w oknach już tu nie ma. W tych miejscach widać dzisiaj szyldy z nowymi knajpami.
Każde wejście w kolejną mijaną z lewej uliczkę zaprowadziłoby Olgę na dawne przedmieścia Białegostoku. Bojary. Kiedyś to była wieś na uboczu, dzisiaj to centrum miasta.
Takie właśnie były Bojary. Kręte, półkoliste uliczki miały w swych zarysach głęboko uzasadniony sens. Wszystkie w małych opłotkach, wszystkie pod cieniami poważnych drzew. Za tymi płotami wichrzyły się bujne czupryny sadów z drobnymi jasnymi pąkami. Niegdyś osobliwością tego uroczego przedmieścia były inne usadowienia domów. Każdy z nich ustawiony był inaczej do ulicy. Jedne szczytem, owe frontem, a jeszcze inne bokiem. Jakby ci wszyscy spotykający się tu kiedyś mieszczanie-rolnicy, Podlasiaki, Żydzi, Białorusini, Mazurzy, nie mogli sobie od razu miejsca znaleźć. Dawało to nieco fantazji, kaprysu i niespokojnego podniecenia temu wówczas zaściankowi pełnemu nieba, powietrza, prostych ludzi, łamanych dachów, ganeczków, facjatek, białych i szarych ścian. A dzisiaj egzotyki.
Olga wchodzi w uliczkę, której wcześniej tu nie było. Stanisława Bukowskiego. Uśmiecha się pod nosem tylko. Idzie dalej. Skręca w Poprzeczną, potem w Wiktorii. Dostrzega puste działki po wypalonych domach. Zawraca i idzie Koszykową. Jej obcasy stukają o brukowe kamienie. Idzie środkiem i zagląda do wnętrz bojarskich chat, pomarańczowych od świateł. A u wylotu ulicy wyłania się niepostrzeżenie olbrzymi księżyc w pełni.

