
12 maja 2020. Białystok. Dworzec Fabryczny.
Fragment.
Zbliżała się jedenasta w nocy. Aspirant Marta Zalewska spoglądała nerwowo w lusterko wsteczne. Rozgarniała przerośniętą ciemnobrązową grzywkę na boki, żeby gęstwiną nie zasłaniała widoczności na drodze. U fryzjera nie była od dwóch miesięcy. Cieszyła się tylko, że po długości włosy nie sięgnęły jeszcze jej ramion. Pięć minut wcześniej potargana wybiegła z domu w pośpiechu. Było jej zimno. Na szeroką marynarkę narzuciła tylko lekki prochowiec. A nosiła się stylowo, jak na trzydziestolatkę. Znaczną część swojej marnej pensji wydawała na buty. Dzieci nie miała, jedynie konkubenta, to mogła sobie pozwolić. On płacił za podróże, ona żyła jak nie policjantka.
Za każdym przejechanym na wprost rondem przyspieszała gwałtownie. Wreszcie wjechała wiaduktem na ulicę Towarową. Z lewej minęła stalową kładkę dla pieszych nad nieczynnymi torami towarowego dworca kolejowego. Między torami a ulicą, równolegle do niej biegły wysokie na kilka metrów, długie rzędy betonowych podkładów kolejowych. Naliczyła siedem kilkusetmetrowych szpalerów. Pamiętała, że w jednym miejscu tory przecina brukowana droga przerzucona przez nieczynne tory. Tam, gdzie przechodzi w szutrówkę stoją stare blaszane garaże.
Minęła skup złomu i kolejne przejście dla pieszych. Między dwoma komisami samochodowymi zauważyła przesmyk i wyłom w ciągu podkładów kolejowych. Zahamowała gwałtownie i zawróciła.
Wśród wysokich, wysuszonych jeszcze minioną jesienią badyli traw przebłyskiwały światła reflektorów policyjnego nieoznakowanego land rovera freelandera. Na twarzy policjantki odbijały się zbliżające niebieskie światła policyjnych kogutów.
Miejsce zgromadzenia otaczały już powiewające z dużą siłą taśmy policyjne. Wokół stało pełno samochodów. Dziwiła się, jak udało im się podjechać w to miejsce, gdzie zewsząd wyłaniały się stare i pordzewiałe, ale wciąż wystające na kilkadziesiąt centymetrów szyny. Dwa wozy strażackie zabezpieczały teren i odcinały dojście niepożądanym uczestnikom spektaklu. Policyjni technicy mijali się pomiędzy samochodami. Do namiotu rozłożonego przy srebrnym busie znosili zabezpieczone dowody.
Do miejsca zgromadzenia prowadziła rdzawa ścieżka na zapuszczonym terenie niedziałającego dworca kolejowego Białystok Fabryczny. Wyścielały ją zawilgocone i ubłocone dziesiątkami śladów od butów zarośla.
– Godzinę temu dostaliśmy zgłoszenie – podbiegł do niej policjant dowodzący na miejscu.
– Jest już ekipa dochodzeniowo-śledcza?
– Właśnie zaczynają.
– Kto ją znalazł?
– Kilku wystraszonych nastolatków. Przyszli napić się piwa w ukryciu.
– Jest Krupa?
– Nie możemy się z nim skontaktować – policjant podniósł taśmę i przeszedł dalej. Zalewska spojrzała na telefon. Zastanowiła się, czy znowu nie zapił. Fuknęła nosem i poszła w kierunku bocznicy.
Wokół rozpylała się ciepła para z ust osób tłumiących się przy zwłokach. Ich twarze rozświetlały lampy ustawione w każdym rogu otaśmowanego terenu między torami a betonowymi podkładami. W powietrzu było czuć tylko cztery stopnie, ale ich czoła błyszczały od potu. W tym świetle wydawali się nawet rozpromienieni.
Nagie ciało kobiety ktoś ułożył na podkładach kolejowych we wnęce jednego z rzędów. Jej głowa była starannie oparta o kolejne betonowe bloki. Ręce opierały się o dwa wystające metalowe pręty, na których układano poprzecznie belki. Nogi miała zgięte w kolanach, jakby siedziała na fotelu. Wokół niej rosły wysokie polne kwiatki, w kolorach białym i żółtym. Cała ta sceneria byłaby, jak wycięta z filmowej sielanki, gdyby nie te przekrwione i zaróżowione gałki w półotwartych oczach.
– Zebraliśmy zeznania chłopców i puściliśmy ich do domu – policjant przerwał Zalewskiej tę chwilę zawieszenia. Nie powiedziała już ani słowa. Odeszła kilkadziesiąt metrów i szła wzdłuż dwóch peronów. Spoglądała na starannie ułożone okorowane pnie sosen sięgające drugiego piętra. Próbowała dodzwonić się do komisarza Krupy i rozglądała się wokół. Słuchała kolejnego dźwięku połączenia i patrzyła, jak docierające tu światła odbijają się w szybie starego autobusu miejskiego z numerem dziewięć, zaparkowanego na sflaczałych kołach przy szrocie za torami przy Dworcu Fabrycznym.
Drugi białostocki dworzec zwany kiedyś Poleskim zaczął działać jeszcze w dziewiętnastym wieku. Obsługiwał linie do białoruskich Baranowicz i Wołkowyska, a przed pierwszą wojną światową także do rosyjskich Smoleńska i Moskwy.
Przy ulicy Fabrycznej znajdowała się trzecia brama do białostockiego getta, bardzo blisko dworca przy ulicy Poleskiej, skąd odchodziły transporty z ludnością żydowską, jak to zwinnie nazywali Niemcy – w celu przesiedlenia do pracy.
Od lat budynek dworca stał zdewastowany, a jego skrawki niszczały. Sześciu lat wcześniej przejął go nowy właściciel. Ten nie zdecydował się wyremontować budynku. Obok postawił nowy dom wędkarza, a stary dworzec odgrodził od stacji. Wiatę nad peronem rozebrano, ale schody i przejście naziemne są nowe, żeby można było przechodzić nad torami bez zapadnięcia się w spróchniałe deski. Pociągi od kilku lat już tu nie jeżdżą. Wokoło mrok, krzaki i tylko cud mógłby sprawić, że ktokolwiek coś widział.
Po piątej próbie połączenia się z komisarzem, Zalewska już sobie odpuściła. Zostawiła mu tylko krótki komunikat na automatycznej sekretarce.

