23 marca 2020.
Poniedziałek był nawet pogodny, ale późnym popołudniem wiało mrozem. Prokurator Robert Narwiański zaparkował swojego starego kobaltowego peugeota tuż przed pokruszonymi betonowymi schodami, pod samym nosem administracji Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego. W Białymstoku, ale też w ościennych mieścinach zwali go Śniadecją. Wysiadł tuż przed podniesionym szlabanem. Kolor karoserii jego samochodu zlewał się z chmurami wrogo wiszącymi nad gęsto ustawionymi blokami szpitala. Był już po biurowych godzinach zdalnej pracy. Kiedy zadzwonił do niego szef z nadzwyczajnym poleceniem rychłego dotarcia na potencjalne miejsce zbrodni, Narwiański właśnie naciągał swój obcisły strój do biegania i miał wychodzić na przebieżkę po Lasie Zwierzynieckim. Jakaś nagła sytuacja. Posłusznie wyszedł natychmiast w tym, w czym stał. Było grubo po siedemnastej.
Teren wokół zejścia do podziemnego przejścia pod ulicą Skłodowską – Curie był już opleciony policyjną taśmą. Pierwsze, co prokurator zawsze robił po dotarciu w otoczenie miejsca zbrodni to szukał kamer wokół. Na dwóch ścianach świeżo wyremontowanego budynku „H” i oddziału neurologii z pododdziałem udarowym wisiały po dwie ze szpitalnego monitoringu. Mogły coś zarejestrować przed wejściem do tunelu.
– Halo, stój! Co ty wyprawiasz? – krzyknął na otyłego mężczyznę z czarnymi wąsami i kamerą telewizyjną w ręku, który zaskakująco szybko przetoczył się pod plastikową taśmą powiewającą już w lekkich ciemnościach wieczoru. – To zamknięty teren. Gdzie się z tym ładujesz?
– Ja nie wiedziałem… – próbował jeszcze się tłumaczyć, ale szybkim skłonem wrócił na drugą stronę.
– Co jest? – dobiegł do nich reporter ze statywem pod pachą.
– Remek, pilnuj swoich ludzi. Nie mogą się tu włóczyć. Wiem, że Polsat zawsze jest pierwszy przed prokuraturą, ale zacieracie ślady na miejscu zbrodni – skrzywił się i zaczął zakładać gumowe rękawiczki.
– Zamordowano kogoś? Jakiś komentarz? – orzeźwił się reporter.
– Bez komentarza.
– Tylko krótka setka. Robert! Robert do cholery!
Prokurator odwrócił się na pięcie, szybko odszedł i nie reagował na wołanie dziennikarza. Policjanta, którego mijał tuż przed drzwiami wejściowymi do tunelu poprosił jeszcze, by stanął przy taśmie i odganiał wszystkich, którzy pojawią się w pobliżu kilkudziesięciu metrów od zejścia do podziemi.
Tunel na Skłodowskiej łączy budynki szpitalne oznakowane numerami dwanaście i jeden, po dwóch stronach ulicy. Wchodzi się do niego przez aluminiowe wysokie na dwa metry dwuskrzydłowe drzwi. Oszklone od góry do wysokości pasa, niżej odrapane i porysowane od wózków lub łóżek na kółkach, którymi między oddziałami transportowani są pacjenci lub zaopatrzenie. Drzwi mają nawet szklany daszek zawieszony na trzech srebrnych prętach. Nad tunelem w ziemnym nasypie rosną spore choinki.
Prokurator przypomniał siebie, kiedy zimą przychodził tu na wino z kolegami ze studiów. W tunelu zawsze było obskurnie. Smród uryny i wymiocin porównywał z tym w przejściu podziemnym na starym dworcu PKS-u, którym chodziło się na dwadzieścia kilka stanowisk, gdzie podjeżdżały zdezelowane autosany. Od dwóch lat na miejscu starego przydworcowego tunelu stoi kolejny w mieście park handlowy. Za to w przedsionku podziemi na Skłodowskiej wciąż śmierdzi jak dwadzieścia lat temu, a podwójna kratka do czyszczenia zabłoconych butów niezmiennie skrzy się od głebokiej rdzy i jest zapchana piachem. Biurowy kosz z podpisem na odpady komunalne też nie zmienił swego miejsca. Przy jednym z dwóch włączników światła ktoś nakleił kartkę z wydrukowanym komunikatem „oszczędzaj prąd”. Na ścianie wisi też pordzewiała i wygięta zaszczepka do blokowania otwartych drzwi w cieplejsze miesiące.
Po przejściu przez drugie, bliźniacze drzwi Narwiański już wrócił z przeszłości. Tunel był kilka lat po remoncie i nie wyglądał jak ten kiedyś, gdzie nocowali bezdomni lub pacjenci, którzy po wypisie nie zdążyli na pociąg. Nie widział już wilgoci, odpadających tynków, czy poobsikiwanych ścian. Co prawda okładzina ścian i posadzek z granitowych płyt była ta sama, to jednak ktoś mocno się natrudził, by je wyczyścić.
Do miejsca, gdzie kłębili się ludzie od zabezpieczania śladów musiał przejść kilkanaście metrów. Kiedy schodził w dół, trzy rzędy czarnych granitowych pasów, na wysokości jego śledziony sunęły razem z nim. Skojarzyły się mu raczej z płytami na grób, a nie na ściany. Całe to zejście do tunelu było niczym chodzenie po cmentarnej krypcie. Tylko długie świetlówki przy suficie miały już nowe oprawy i wyglądały jak te z korytarza prowadzącego do prosektorium. Dotarł do rozwidlenia i strzałki w prawo kierującej do działu diagnostyki obrazowej RTG, USG i TK. Skręcił w lewo.
W tym momencie uderzyła w niego wysoka temperatura panująca w surowym wnętrzu przejścia podziemnego. Kolejni policjanci i technicy napływali tu niemal falowo, a codzienny mrok tunelu rozświetlały liczne reflektory stawiane wokół obiektu, którego części rozświetlały błyski fleszy policyjnego dokumentalisty.
– Znamy tożsamość? – zapytał znienacka. Zdziwiony człowiek w białym kombinezonie zlustrował go od góry do dołu. – Tak wiem, nie wyglądam. Prokurator Robert Narwiański – w tym samym momencie machnął mu legitymacją przed oczami.
– Nie znamy. Oprócz biżuterii nie miała nic na sobie ani przy sobie – usłyszał od technika kryminalistyki.
Szczupłe ciało kobiety miało jaskraworóżową barwę. Długie blond włosy wiły się luźno po jej szpiczastym lewym ramieniu i opadały na bezwładną pierś. Prawą rękę miała schowaną za karkiem razem z resztą loków. Jej głowa leżała na prawym przedramieniu, a łokieć opierał się o marmurową płytę przez co podtrzymywał cały korpus. Kobieta siedziała na niewysokim obrotowym taborecie szpitalnym, dawno odrapanym z białej farby olejnej. W lewym rogu korytarza tuż przy nowych, ale nieużywanych jeszcze drzwiach w podziemnym przejściu do bloku chirurgii, przy zgaszonych światłach dla osób przechodzących tunelem była niemal niezauważalna.
Prokurator podszedł bliżej. Uważnie przyglądał się przebarwieniom w zagłębieniach i zgięciach kończyn. Dostrzegł niewielkie wysięki pod skórą. Wodził oczami, jakby był przekonany, że ma w nich szkło powiększające i zobaczy coś, co technicy mogli przegapić przy wstępnych oględzinach.
– Dlaczego jej ciało ma różowy kolor? – dopytał.
– Na razie trudno stwierdzić. Na moje oko to jakiś detergent. Toksykologia wykaże, co jej podano czy wstrzyknięto, ale to dopiero za kilka tygodni.
– Czas zgonu?
– W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Trudno oszacować. W nocy było minus sześć stopni, a nie wiemy, czy zginęła tutaj.
– Jeśli ktoś zostawił ją tu w nocy, czy nawet nad ranem i posadził na taborecie, to bezwładne ciało wysiedziałoby na nim do teraz? – zreflektował się prokurator.
– A może ktoś ją uśpił, przyniósł tutaj, zabił, a wtedy usadowił i oparł o róg? – usłyszał w odpowiedzi na swoje głośne pytanie.
W tym momencie podszedł do nich mężczyzna z wyraźną zadyszką i rumieńcami na twarzy. Po jego skroni spływała tylko jedna kropla potu. Tym bardziej zastanawiał powód jej uronienia, bo kiedy patrzyło się na całą posturę tego faceta, wcale gruby nie był. Tylko ta rozchabetana kurtka świadczyła o tym, że przed chwilą z kimś się szarpał. Przedstawił się pośpiesznie.
– Komisarz Sławomir Krupa, Komenda Miejska Policji w Białymstoku.
– No przecież wiem, gdzie jesteśmy – burknął Narwiański.
– Ale ja wciąż nie mogę się przyzwyczaić – odpyskował i dalej się tłumaczył. – Miałem, powiedzmy, obywatelskie zatrzymanie.
– Chyba obatelskie – zaśmiał się prokurator.
– No, w tym kraju to tylko takie teraz mamy.
– A co tutaj mamy? – zmienił wątek Narwiański.
– Ze wstępnych ustaleń kobieta w wieku 35-40 lat. Bez żadnych ran ciętych czy kłutych. Bez śladów bicia czy duszenia. Wygląda, jakby spokojnie spała.
– Kto ją znalazł?
– Ekipa sprzątająca. Dwudziestego trzeciego każdego miesiąca zewnętrzna firma wjeżdża tu ze sprzętem.
– Sugerujesz, że zabójca umyślnie zostawił tu nagie ciało akurat dzisiaj i ubrał je tylko w naszyjnik? – prokurator próbował szydzić z pomysłu komisarza.
– Nie sugeruję, tylko stwierdzam. To ktoś, kto miał dostęp do podziemi albo wiedział, u kogo załatwić wejście.
Jeszcze w połowie lutego do tunelu mógł wejść każdy. Odkąd na początku marca w Polsce oficjalnie zauważono koronawirusa, dyrekcja szpitala wprowadziła całkowity zakaz odwiedzin pacjentów, a w drzwiach tunelu zamontowała blokadę. Teraz można tu wejść tylko na kartę magnetyczną.
– Przecież od strony Akademickiej też jest wejście – nie odpuszczał komisarzowi.
– Owszem, ale o tej porze wszystko jest pozamykane. Przeciętny spacerowicz z parku tu nie wejdzie.
– Przeciętny spacerowicz nie zabija kobiety i nie sadza nagiej na taborecie po przeciwnej stronie ulicy.
Narwiański, podirytowany tą wymianą męskich mądrości, poszedł sprawdzić sam. Odwrócił się i tunelem ruszył w kierunku budynku interny. Przejście podziemne było wybudowane, by usprawnić przemieszczanie się i transport pacjentów w sieci budynków szpitala wojewódzkiego położonych po dwóch stronach ulicy. Pierwsze przymiarki do budowy przejścia pod ulicą zaczęły się w 1986 roku. Przez dwa lata tunel był etapowo projektowany. Zbudowano go z końcem lat osiemdziesiątych. Po ponad dwudziestu latach nieograniczonej eksploatacji, nie nadawał się zbytnio do sterylnego korzystania, szczególnie przez brud, który wysypywał się z zagrzybionych sufitów i z zawilgoconych ścian i stropów. Każde urwanie chmury czy wiosenne roztopy oznaczały małą podziemną powódź. W wielu miejscach było już widać ubytki betonu, a zdegradowana żelbetowa konstrukcja elementów prefabrykowanych wymagała rychłego zabezpieczenia przed dalszą korozją.
Kiedy prokurator przeszedł przez nieckę w tunelu bezpośrednio pod ulicą, dotarł do holu, który wydobywał się już na powierzchnię. Najpierw przyglądał się oknom. Było ich osiem, po cztery z każdej strony. Wydało mu się możliwe wniesienie tędy zwłok, ale tylko teoretycznie. Zbyt duże ryzyko, bo z każdej strony hol był na widoku osób postronnych. Chwycił się klamki okna, by sprawdzić, czy to miejsce jest w polu widzenia jakiejś kamery. Niewiele mu to dało, bo okna były do połowy zacienione, a on nie sięgał ponad tę linię.
Poszedł dalej. Na skrzyżowaniu tunelu z piwnicznymi korytarzami szukał jakiegoś punktu zaczepienia. W części pomieszczeń panował półmrok. Skręcił w lewo i szedł korytarzem w kierunku magazynu ubrań chorych w dawno nieremontowanej części piwnicy. Po drodze minął rozdzielnię energetyczną, szary plastikowy kontener na odpady komunalne i medyczne, a dalej wózek do przewożenia brudnej pościeli. Kiedy przekroczył czarną metalową kratę, doszedł do wózków sprzątaczek naszpikowanych butelkami z płynami do czyszczenia i ścierkami. Stały pod ścianami malowanymi żółtą farbą, która do pół metra od podłogi odpadała na wybrakowaną okładzinę podłogi.
Słyszał tylko dojmujące bzyczenie świetlówek. Wycofał się do zaciemnionego rozwidlenia dróg, gdzie stały cztery wysokie, obudowane blachą wózki na czystą pościel oddziału interny. W przedłużeniu tunelu rozwidlały się kolejne korytarze szpitalne. Tylko światło w pomieszczeniu, gdzie były windy, zmieniło się na żółte. Nie było tam nikogo. Zawrócił i spostrzegł odsłonięty sufit, wzdłuż którego rozciągały się rury, kable i złącza różnych instalacji. Wszedł do klatki schodowej. Na półpiętrze zaczęły docierać do niego odgłosy z parteru. Minął zamkniętą salę kroplówkową. Na piętrze minął się z mężczyzną pchającym pusty wózek inwalidzki. Gdzieś dalej słyszał stukanie obcasów. Tam też było pusto. Zbiegł z powrotem do piwnicy. Zajrzał jeszcze do jednego korytarza. Ten był już po remoncie, a w głąb prowadziła droga wysłana zielonym gumoleum. W podziemiach szpitala, po drugiej stronie tunelu panował stan hibernacji. Nawet powietrze zawiesiło się w bezruchu. Prokurator czuł tylko stary obrzydliwy zapach lizolu, który choć już wycofany z użycia, był wciąż w jego pamięci i nosie. A może przez lata podłogi szpitala tak nim przesiąkły, że nadal był wyczuwalny – pomyślał Narwiański.
Fragment.


