W polskim szpitalu jedno nie zmienia się od dziesiątek lat, mimo że standardy pną się ku górze, a sale szpitalne coraz częściej przypominają dobry hotel czy nowoczesny pensjonat wypoczynkowy. Nieważne, że jakość leczenia jest coraz wyższa, a polscy lekarze to specjaliści na skalę światową. Nieważne, że w badaniach klinicznych doganiamy bardziej rozwinięte zachodnie kraje. Nieważne też, że lekarze i pielęgniarki już wiedzą, jak rozmawiać z pacjentem o jego chorobie i jest w nich więcej empatii. To wszystko nieważne, bo najważniejsze są one. Salowe.
Odkąd wybuchła epidemia koronawirusa nie widziałam się z nimi od połowy lutego. Wcześniej, przez dwa i pół roku spotykałam je regularnie na comiesięcznym odczulaniu w klinice alergologii w jednym ze szpitali w Białymstoku. Kiedy na początku immunoterapii jadowej zostawałam na kilka dni w szpitalu z wyrozumiałością słuchałam narzekań pań salowych. A to, że jest ich za mało na taki oddział, a że jaka to ciężka praca. A to, że dodatkowe obowiązki dostają, a pensja ta sama. A to, że w ogóle mało zarabiają, albo że już dawno na emeryturze powinny siedzieć w spokoju. Czasami poskarżyły się na jakiegoś lekarza, czy pielęgniarkę, że ganiają do roboty.
Przeważnie widziałam je ze smutnymi i zmartwionymi twarzami. Wzbudzały pewien żal, więc nie awanturowałam się, że wparowują do sali bez pukania. Nieważne o jakiej porze.
Czasami umyślnie przebierałam się w porannej porze sprzątania sal albo chodziłam w bieliźnie, by sprawdzić, czy są jakieś granice intymności. Nieważne – i tak ładowały się z mopem, bo podłoga musi być akurat teraz przetarta. Bez pukania, „dzień dobry” czy zapytania – przestawiały taborety i szafki na kółkach. Na moje przywitanie też nie odpowiadały.
W ubiegłym tygodniu, po czteromiesięcznej przerwie w odczulaniu, znowu miałam zostać na noc na obserwacji w szpitalu. Najpierw długo czekałam na dezynfekcję sali. Lekarka pobrała mi wymaz z nosa i gardła na obecność koronawirusa. Po południu dostałam izolatkę z czerwoną kartką na drzwiach. Salowe chodziły nabzdyczone i złe jak osy, bo nie wyrabiały się z nadzwyczajnym reżimowym sprzątaniem sal.
Załapałam się jeszcze na szpitalny obiad w bezsmakowej wersji fit, który przyniosły salowe. Zastukały tacą do drzwi. Otworzyłam zaskoczona tym dźwiękiem.
– Obiad! – powiedziała ta z krótkimi tlenionymi włosami. Druga stała przed drzwiami pacjentki w izolatce za ścianą.
Podziękowałam i wzięłam tacę. Wtedy usłyszałam słowa puszczone w przestrzeń, a jednak do mnie:
– Co to ma być?! Nam każą nosić te maski, a pacjenci nie muszą?! To narażanie naszego zdrowia i życia. Tak być nie może. Nikt nas nie szanuje. Nikt…
Zamknęłam drzwi i już nie słyszałam, co mówiły dalej. Podłubałam w ziemniakach, pokręciłam łyżką w zupie i wystawiłam obiad za drzwi. Wcześniej wynosiłam tacę na korytarz i wstawiałam na wózek. Tym razem nie wychodziłam z izolatki, bo nie chciałam narażać zdrowia i życia salowych, które pracują w szpitalu, gdzie zazwyczaj ludzie chorują.
Kiedy zbierały tace po salach, za swoimi drzwi usłyszałam: – Absolutny brak kultury. Chamstwo wręcz.
